Kwietniowe sobotnie przedpołudnie. Mijamy śródmiejską zabudowę przy Bolesława Krzywoustego, a potem wjeżdżamy w ulicę Bolesława Śmiałego, przy której wdzięczą się kolorowe kamienice. Pakujemy sprzęt i po kilku minutach docieramy do właściwej oficyny. Rzut oka na podwórkową mozaikę, krótkie spojrzenie na tabliczkę z podpisem, ponownie na mozaikę, i wchodzimy. Jeszcze zanim Olga otworzy nam drzwi, już wiemy gdzie mieszka. Podkładka pod wizjer w kształcie karykaturalnego oka z imponującymi długimi rzęsami zdradza, że zaraz wkroczymy w przestrzeń nie do końca poważną, ale pełną ludzkiej kreatywności, łączącej się z siłą przyrody.
Intrygujące swoim pięknem zielone oblicza wypełniają obsesyjnie mieszkanie Olgi i Oskara, zerkają z parapetów, meblościanki, starego kaflowego pieca. Największa część tego zielonego uniwersum przesiaduje w żłobku — na parapecie pod elektrycznym grzejnikiem, gdzie światło i ciepło zapewniają roślinom odpowiednie warunki do wzrostu. Na sąsiedni parapet — do szkoły, trafiają okazy z największym potencjałem, które przez dłuższy czas nie robią awantur, nie stroją fochów — po prostu rosną. — „To znaczy, że burza hormonów już minęła i starszaki można puścić w świat” — tłumaczy Olga. Wśród młodzieży prężą się więc fikusy, chamedora, sansewierie, kilka rodzajów kalatei, filodendrony, areka, epipremnum i monstery. Zdarza się, że gdy zima przyjdzie nad wyraz ostra, i temperatura zejdzie zbyt nisko, któraś z księżniczek zaczyna kaprysić i zrzucać liście. Sposób na szok fizjologiczny aka dramę według Olgi? Nie ingerować, pozwalając, by rośliny same uregulowały swoje bycie. — „Ogarną się. W swoim czasie i po swojemu” — dodaje.
Czasem pojawią się wciornastki, bardzo małe, trudne do wykrycia szkodniki, atakujące rośliny. — „Jak jakiś wcior się pojawi, zabieram dziecko do wanny, by opłukać je wodą. Następnie trafia do kuchni, czyli hospicjum, gdzie poddaję je operacji — oczyszczam ze szkodników za pomocą oleju neem, a potem czekam, aż nabierze siły, by mogło wrócić do swojej roślinnej rodziny”. Za to w mrocznym zakątku przy zielonym kaflowym piecu panują warunki dla prawdziwych twardzieli. — „Wyśmienicie czują się tu rośliny o innej wrażliwości, jak zamiokulkas, areka czy bluszcz”.
Olga to pasjonatka. Z troską pochyla się nad każdą gałązką, godzinami może opowiadać o monsterach, marantach i difenbachiach, a jej mieszkanie to prawdziwe zielone królestwo. — „Pragnienie, by zająć się domową uprawą roślin, narodziło się we mnie w trakcie pandemii. Gdy stary porządek boleśnie przekuł się w nowy i cały świat się oddalił, trzeba było stworzyć sobie swój własny — zamienić mieszkanie w domowy ogród. Bo o ileż przyjemniej spędzać czas wśród czterech ścian, kiedy otacza nas zieleń” — mówi Olga. — „Opieka nad roślinami stała się moją strategią przetrwania. Nauczyłam się z nimi współpracować i traktować z miłością. Dziś one odwdzięczają się mi po stokroć”.
Zdjęcia: Michał Szałkiewicz