Magdy, podobnie jak pozostałych bohaterów wnętrz, które publikujemy na łamach bloga, nie mieliśmy okazji wcześniej poznać. Wierzymy w dobrą energię, która jak magnes przyciąga do naszego życia pięknych ludzi. Nic dziwnego, że nasza relacja w końcu znalazła idealny czas i miejsce, by nabrać mocy i rozwinąć się w projekt Wśród Swoich.
Magda, która w ramach projektu @sytobrunch organizuje spotkania przy brunchu w nietypowych miejscach w Szczecinie, wymyśliła szkielet, a my obudowaliśmy go o dodatki, nadając przedsięwzięciu wspólny cel — nakarmić osoby, które łączy wspólny mindset — współtwórców cyklu projekt kamienica. Cyklu, od którego przecież wszystko się zaczęło.
Niemal od początku działalności bloga, odczarowujemy i zaczarowujemy na nowo myślenie o mieszkaniu w historycznym budownictwie, konsekwentnie publikując historie osób, które dzięki odwadze i godnej podziwu wytrwałości, wskrzesiły zabytkowe mury i urządziły się tak, jak im w duszach gra. Odwiedziliśmy domy i mieszkania, które kumulują uskrzydlającą energię. Przestrzenie, w których wszystko dookoła zdaje się mówić: bądź sobą.
Brunch, który zainaugurowaliśmy w niedzielne czerwcowe południe, był na cześć naszych bohaterów. Przy wspólnym stole, będąc wśród swoich, ugościliśmy ich i nakarmiliśmy. Zaserwowaliśmy przysmaki na wskroś wegetariańskie i wegańskie, by w ten możliwie najpiękniejszy sposób powiedzieć dziękuję.
Nie mogliśmy sobie wyobrazić lepszego miejsca do ucztowania!
Gdy dwa lata temu podzieliliśmy się z wami naszym tajemniczym odkryciem — dawnym atelier do światła dziennego, mieszczącym się w narożnej kamienicy przy ulicy Edmunda Bałuki, w przestrzeni wirtualnej zawrzało. Żywy oddźwięk naszych obserwatorów onieśmielił nie tylko nas, ale również Pana Andrzeja, który otrzymał gros propozycji mniej lub bardziej komercyjnych. Chcąc pozostawić ową przestrzeń otoczoną swoistą aurą tajemnicy, jedynie nielicznym udało się wejść do środka.
Pan Andrzej po raz pierwszy przekroczył próg lokalu przeszło 20 lat temu. Dopatrzył się wtenczas szeregu nieudolnych ulepszeń, wykonanych w latach 50. XX wieku. Ponad 200-metrowe atelier zostało podzielone na 100-metrowe mieszkanie i nieprzekraczające 60 metrów kwadratowych dwie pracownie. Zniszczono także wszystkie, rozpraszające światło szyby ryflowane a konstrukcję przykryto dachem. Altanę zastał w stanie dewastacji. Zniszczone deski podłogowe, cieknąca woda ze świetlika dachowego w części mieszkalnej, zbite szyby, odpadające tynki, brak łazienki, stara, aluminiowa instalacja elektryczna. To wszystko wymagało remontu. Wynajętą od miasta pracownię artystyczną, własnym sumptem zaczął odratowywać. I robi to do dziś, będąc w naszych oczach prawdziwym ratownikiem przeszłości. Spytany, po co to robi, odpowiada, że działa z potrzeby serca. Bo takich obiektów już nie ma.
Ten brunch było słychać z daleka. Śmiech i gwar rozmów zagłuszały szczęk sztućców, półmiski z daniami krążyły z rąk do rąk. Wszystkiego było dużo i od serca, w serdecznym gronie, wśród swoich.
O oprawę stołu zadbali Paula Mańkowska z @maniflore, Łukasz Popielarz z @propsyhome, Zuza Gurgacz z @miceramic_pl i sami goście. Dekoracje — oszczędne w wyrazie, nie przesłoniły tego, co najważniejsze, czyli jedzenia. Neutralna biel i beże ostróżki, agapantu, liści anturium wyeksponowanych w spatynowanych mosiężnych wazonikach, róży, goździka i zielony akcent paproci stabilizowanej wystarczyły, by stworzyć oprawę godną wyjątkowego wydarzenia. Surowa była też ceramika — współczesna, niedoskonała, z odciskami ręki projektanta — artystyczna impresja Zuzy, nawiązująca do nieoczywistej przestrzeni atelier, oraz naczynia — talerze i filiżanki vintage, odziedziczone po dziadkach lub wyszukane na targach staroci. Krzesła gości — dobrane nie do pary, wniosły element tajemnicy i zaskoczenia — i o to chodziło! Miało być autentycznie, artystycznie i symbolicznie. Do pełni szczęścia prowadziło menu — złożone z czterech części, i tak apetycznie kolorowe! Zaostrzające apetyt kolorowe pasty, którymi można było posmarować kromki puszystej chałki lub chleba, i przegryźć jeszcze zanim na dobre się rozsiedliśmy, dogadzały podniebieniom ucztujących tak samo, jak to robiły sałatki i dania podane na ciepło. Ucztę obowiązkowo zwieńczył deser. Naszym faworytem były truflowe masło z orzechów nerkowca, pasztet z orzechów włoskich, daktylowa nutella i chałwowy budyń z pachnącym czerwcem dżemem. Co do picia? Na stole przykrytym lnianym obrusem, pojawiły się mrożony, ajurwedyjski napar od @ayursofia, pomagający okiełznać żywioł ognia w umyśle, duszy i ciele. Do tego woda ze świeżą miętą i parzona w kawiarce kawa z @to.kawa. Szczecin blend był idealnym zwieńczeniem! Na zakończenie uczty, na gości czekały słoiczki — to, czego nie udało się nam zjeść, mogli zabrać ze sobą do domu, by o dzień przedłużyć ucztowanie.
Któryś z gości powiedział, że ta przestrzeń to zachwyt — gdziekolwiek spojrzeć, tam czeka niezwykły widok. Chyba podobnie było ze smakami, dzięki którym ta sceneria nabrała nowego wymiaru.
Zdjęcia: niezastąpiony Michał Szałkiewicz